|
![]() |
#1 |
![]() Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
![]() Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
|
![]()
Tego dnia wstajemy niezwykle wcześnie. W zasadzie wstajemy w nocy, gdzieś tak przed 4. Mamy około godziny aby dotrzeć w umówione miejsce. Tylko czemu tak wcześnie? Poprzedniego dnia w międzyczasie załatwiliśmy sobie rozrywkę na dzisiejszy poranek. Po szybkich targach ze 120 euro zeszliśmy do 100 i dostaliśmy polecenie stawienia się w miejscu targów o 5 rano. Także jedziemy ciemnymi drogami Kapadocji, mijając urokliwe uliczki Goreme. Po drodze mijamy sporo terenowych samochodów z przyczepami na których znajdują się spore ładunki. Jesteśmy na miejscu w samą porę. Parkujemy maszyny, zabieramy sprzęt foto/wideo i wsiadamy do busa. Po drodze kierowca z kilku hoteli zabiera jeszcze inne ranne ptaszki i jakieś może pół godziny po godzinie piątej docieramy na spory plac (swoją drogę wczoraj tędy przejeżdżaliśmy). Zostajemy zaproszeni na mały poczęstunek i kawę i poproszeni o czekanie na wezwanie. Na rozległym ciemnym placu powoli zaczyna się coś dziać. Nasz przewodnik wreszcie zwołuje naszą grupę i przemieszczamy się ku naszej dzisiejszej rozrywce. Z mroków wyłaniają się potężne kosze z uwiązanymi do nich czaszami. Zaczynają pracować agregaty i robi się dosyć głośno. Tureccy pracownicy jak krzątają się jak mrówki.
![]() ![]() Powoli dokoła nas jak grzyby po deszczu zaczynają rosnąć ogromne kształty. W końcu unoszą się nad przywiązanymi do ziemi koszami, potężne czasze balonów. Wchodzimy do środka. Do wielkiego kosza mieści się ponad 20 osób i pilot. Spora część z nich to błyskający na około fleszami Japończycy. Szczęśliwie udaje mi się zająć miejsce z brzegu, także nie będę musiał martwić się o szybki i łatwy dostęp do kadrów ![]() ![]() Dokoła nas powoli zaczynają startować inne balony. W końcu przychodzi nasza kolej.Liny odwiązane, pilot jeszcze dodaje do pieca i bardzo łagodnie, płynnie odrywamy się od ziemi. Już po kilkunastu sekundach, kiedy milkną naziemne odgłosy robi się naprawdę cicho. I aż słychać to westchnienie, wszystkich niemal jednoczesne. Nabieramy wysokości i dostrzegamy, że nasz plac jest zaledwie jednym z kilkunastu takich, a na każdym z nich jest co najmniej kilka balonów szykuje się do startu. ![]() ![]() ![]() ![]() Jest jeszcze szarawo ale powoli się rozwidnia.Już wiem z której strony będzie wschodzić słońce. A nasz pilot właśnie tam nas kieruje. To jest jak medytacja, kompletne wyciszenie, przerywane tylko co jakiś czas gromkim odgłosem palników podgrzewających powietrze. Jest bajecznie, balony są wszędzie: nad nami, pod nami, obok, dokoła i wciąż widać jak startują kolejne. W pewnym momencie zacząłem je liczyć, doliczyłem do 70!!! Niesamowity widok!!! ![]() Nagle widzę jak horyzont zaczyna się rozpalać ale zaraz znowu gaśnie bo pilot obniżył wysokość. Po chwili czerwona tarcza znowu się wychyla a my wzbijamy się coraz wyżej. To jeden z najpiękniejszych wschodów słońca jakie przyszło mi oglądać. Ognista kula wschodzi niemal muskając widoczny z daleka, potężny wulkaniczny masyw Erciyes Dagi. Pola i skały pod nami rozpalają się intensywną żółcią. Ktoś z pasażerów pyta pilota jak wysoko jesteśmy - 800 metrów!! Widać dosłownie wszystko, cała Kapadocja jakby narysowana na kartce. Charakterystyczne skały, wzgórza po których jeździliśmy poprzedniego dnia, pola poprzecinane wstęgami dróg. ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Mijamy skalny masyw i nagle, jak z ukrycia wychylają się zza niego kolejne balony, jeden, dwa, pięć, dziesięć i kolejne. Pod nami zaczynają nerwowo kręcić się samochody z przyczepami, polując na miejsce, w którym wyląduje balon. Już widzę, ku któremu zmierza nasz pilot. Opadamy łagodnie coraz niżej i niżej by wreszcie prawie bardzo delikatnie wylądować wprost na przyczepie. To już koniec. To było marzenie Ernesta, które pielęgnował od 10 lat, kiedy to przejeżdżał przez Kapadocję. W czasie naszej, krótkiej jeszcze podróży zaszczepił je również mi. Także obaj spełniliśmy marzenie ![]() ![]() ![]() Po wyjściu z kosza okazuje się, że to jeszcze nie koniec. Załoga wystawia stolik, na którym po chwili lądują kieliszki i szampan. Honory czyni oczywiście pilot. Wznosimy toast za jego zdrowi i piękny lot. Na koniec dostajemy jeszcze dyplomy. ![]() ![]() ![]() Ładujemy się do busa i przed ósmą jesteśmy przy naszych motocyklach. Plan na dzisiaj, dotrzeć w pobliże jeziora Van. Niedługo po ruszeniu, niebo za nami zaczyna ciemnieć. Po kilkudziesięciu kilometrach spadają pierwsze krople. Na szczęście jesteśmy szybsi niż deszczowe chmury. Droga jak magnes wiedzie w kierunku potężnego masywu Erciyes Dagi. Towarzyszy nam on przez dobre kilka godzin jazdy. Trafiamy na drogę szybkiego ruchu. Ernest jedzie przodem, w zasadzie to spory kawałek przede mną, tak, że w pewnym momencie tracę go z oczu. No i na jednym z węzłów cisnę do przodu a po prawej na zjeździe widzę Ernesta ![]() ![]() ![]() ![]() Tak, też się dzieje, choć kompletnie się nie chce. Pakujemy dobytek. Mój motocykl już się grzeje, kiedy Ernest kończy pakowanie swoich gratów ruszam. Niestety ledwie kilka metrów. Trampek grzęźnie w błocie, próbuje ruszać powoli, małymi kroczkami byle do asfaltu, niestety potężnie obładowany motocykle kompletnie nie zamierza się przemieszczać. Nie pomaga pchanie ani nic. W którymś momencie Ernest zauważa, że przednie koła w ogóle się nie obraca. Schodzę z Trampka (stoi bez stopki jak wbity w beton) i przy świetle czołówki zaglądamy do koła. To co znajdujemy pomiędzy oponą a błotnikiem to jakaś masakra. Nie ma wyjścia, trzeba odkręcić błotnik bo inaczej nie pójdzie. Wszystkie bagaże z powrotem na glebę. Razem z błotnikiem ściągam dobrych kilka kilogramów błota i słomy. Odciążony Trampek bez wspomagacza hamulca przedniego powoli wytacza się z pola. Konstruktorzy Yamahay zdecydowanie lepiej rozwiązali ten patent. Jesteśmy na asfalcie. Jeszcze tylko trzeba przenieść wszystkie klamoty. Każdy jeden but waży kilka dodatkowych kilogramów, podobnie jak opony. Możemy ruszać. Jest 6!!!! :mouthshut: Pokonaliśmy kilkadziesiąt metrów w około dwie godziny. Już wiemy, że nie mamy szansy być na 9 w konsulacie. Zmieniam nastawienie, kompletnie się odprężam, postanawiam cieszyć się jazdą. Każdy kilometr, każdy zakręt wywołuje uśmiech na twarzy. Ernest gdzieś tam pomknął przodem, kiedy ja w międzyczasie musiałem zjechać na stację ale nie po to by się tankować tylko przespać. Wiem, że potrafię zasnąć na motocyklu, a już im powieki opadały. Półgodzinki i jestem gotów do drogi. I jadę z tym bananem na ryju, bo droga jest niesamowicie piękna, kręta, pośród fantastycznych gór, raz suchych i szarych niczym popiół innym razem mieniących się kolorami jesieni. Nawet nie martwię się tym, że zaraz skończy mi się paliwo a stacji jakoś nie widać. Na szczęście jednak się nie skończyło. ![]() ![]() Gdzieś tam na drodze spotykam tureckiego motocyklistę. Pomyka sobie dzielnie mała Tenerką. Niestety nie mówi po angielsku więc wymieniamy uściski dłoni, uśmiechy, robimy fotę i ograniczamy rozmowę do - Motor good? - Yes, good!. ![]() ![]() Na jakieś 60 kilometrów przed Trabzonem zrobiło się zdecydowanie gorzej. Temperatura mocno wzrasta a droga zamienia się w plac budowy. Tempo spada drastycznie. Wreszcie już o słusznej godzinie docieramy pod konsulat. Niestety, konsula nie ma. Mamy przyjść jutro :/
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/ Ostatnio edytowane przez bathory : 19.01.2014 o 20:59 |
![]() |
![]() |
![]() |
#2 |
![]() Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
![]() Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
|
![]()
Wykorzystując nadmiar wolnego czasu odwiedzamy kafejkę internetową i zjadamy obiad w jednym z barów. Kręcąc się tak po mieście kilka razy mijamy tą samą szkołę. Stanowimy chyba niezłą atrakcję dla młodzieży, zwłaszcza dla kilku chłopaków, na których co chwila wpadamy. Coś tam próbują zagaić po angielsku ale kończy się na good morning, where you come from. Dalej nauczyciel się nie popisał i nic więcej chłopaków nie nauczył. O ile w ogóle mają w szkole angielski.
Jesteśmy zmuszeni poszukać gdzieś noclegu. Zaczynamy się kręcić dwupasmową drogą wzdłuż Morza Czarnego, kilka kilometrów na wschód a potem na zaś. Wreszcie odbijamy w boczną dróżkę. Miasto szybko przechodzi w wiejską zabudowę a droga prowadzi doliną rzeki coraz wyżej i wyżej. Zaledwie kilkanaście minut od miasta a zupełnie inny klimat. Góry, lasy i co jakiś czas osiedla (wioseczki). Na każdym wzgórzu na którym widać zabudowania widać też minaret. W sumie nie wygląda to najlepiej bo miejsca na nocleg jakoś nie widać. W międzyczasie uzupełniamy zapasy wody z przydrożnego kranu (wiele takich w całej Turcji). ![]() ![]() Na jednym z zakrętów naszą uwagę przykuwa zarośnięta dróżka prowadząca gdzieś w chaszcze. Musimy ją sprawdzić bo to może być nasza szansa. Zostawiam motocykl i idę zobaczyć. Okazuje się, że dróżka ma ze 40-50 metrów i dalej się kończy. Jest kawałek w miarę płaskiego miejsca pod namiot a co więcej nie widać stąd drogi. Inna sprawa, że kilkadziesiąt metrów nad nami widać minaret. Ale na lepsze miejsce nie możemy liczyć, ładujemy się tutaj. ![]() ![]() Organizujemy sobie na spokojnie miejsce bytowania, Ernest przygotowuje się do prania aż tu nagle pojawia się dziwny jegomość. Wymieniamy ukłony i facet z zainteresowaniem zaczyna przyglądać się wszystkiemu. Namiotowi, motocyklom, praniu, sprzętowi, który wala się w nieładzie. Co rusz bierze coś do ręki z aprobatą albo pytaniem wyrysowanym na twarzy. Z półsłówek zaczynamy tworzyć skrawki rozmowy. Nasz gość przedstawia się jako Suleyman i po chwili proponuje nam abyśmy poszli z nim. Wskazuje do góry na minaret tłumacząc, że możemy tam spać i dostaniemy coś do jedzenia. Pokazaliśmy mu, że tu jest dobrze. Spytał czy mamy co jeść i pić po czym zabrał mój termos i poszedł. ![]() Mieliśmy z Ernestem pewne obawy, żeby nie sprowadził nam tu jakiś gości. Chcieliśmy noc spędzić w spokoju, a od czasu kradzieży sen mamy nie do końca spokojny. Zwłaszcza, kiedy śpimy niedaleko ludzkich sadyb. Nie mija więcej jak pół godziny i wraca Suleyman. Na szczęście sam. Ale nie z pustymi rękami ![]() ![]() Ernest kończy pranie i zaczyna się kręcić w samych gaciach. Kiedy Suleyman to dostrzega zakrywa oczy dłonią po czym drugą pokazuje do góry. No tak Allah nie lubi odsłoniętych nóg. Upominam Ernesta, że może trochę naruszać uczucia religijne naszego dobrodzieja ![]() ![]() ![]() Już ubrany siada z nami i przy pysznym posiłku, czaju i rozmowach mijają nam dwie godziny. W jakim języku rozmawiamy? W czterech ![]() ![]() ![]() ![]() W konsulacie stawiamy się tym razem punktualnie o 9 mimo, że Ernest po drodze się zgubił i trochę na niego musiałem czekać. Spotykamy hiszpańską parkę (http://aroundgaia.com/), tą której motocykl widzieliśmy parę dni wcześniej nad słonym jeziorem. Wychodzą z konsulatu ewidentnie niezadowoleni. Okazuje się, że od czasu kiedy w Aksaray złożyli wniosek o kod referencyjny, do teraz zmieniły się przepisy. I ich kod nie obowiązuje na motocykl. W tym układzie musieliby znów aplikować o taki kod i czekać kolejne dni. To nas nie nastraja pozytywnie. W konsulacie mówią nam, że na motocyklach nie wjedziemy bo mamy nie taki kod. Extra. Co ciekawe, zmiana przepisów dotyczy tylko motocykli i rowerów, nie ma problemów z samochodem, autobusem czy czymś innym. Mimo to składamy dokumenty stwierdzając, że jak nas nie wpuszczą na motocyklach to wjedziemy bez nich ![]() ![]() ![]() ![]() Ponieważ nie chcemy wracać tą samą drogą - a ponownie kierujemy się na południe - wybieramy inną, ładnie oznaczoną na mapie grubą, żółtą kreską. Czyli powinno być dobrze. I faktycznie z początku jest dobrze, ładny szeroki asfalt, dokoła skalne ściany, gdzieś tam obok płynie potok. Tylko w pewnym momencie asfalt się kończy a zaczyna szutrowa droga wijąca się zboczem góry. Tempo jazdy ewidentnie spada, robi się ciemno. Kategoria drogi wychodzi w końcu poza jakąkolwiek klasyfikację, jest pełno dziur i kałuż. Z lewej strony skały a z prawej krawędź i długo, długo nic aż gdzieś tam na dole szumiący potok. Tak wygląda jazda na krawędzi, jakiś błąd, niezauważona dziura czy większy kamień i można odbyć długi lot w nicość. A końca tej męczarni nie widać, co więcej wspinamy się coraz wyżej a zakręty są coraz bardziej ekstremalne. W pewnym momencie niczym miraż pojawiają się zabudowania, droga z polbruku, ludzie, sklepy, herbaciarnie, zupełnie inny świat. I jak szybko się pojawił tak szybko zniknął, a my znów toniemy w ciemnościach. Nie możemy tak dalej jechać bo czujemy, że to się źle skończy. Zatrzymujemy się na kawałku płaskiego, trawiastego terenu tuż nad jakąś chatką. Trzeba iść się zapytać czy można się tu rozbić. Padło na Ernesta. Otwiera mu wystraszona kobieta z synem. Jakoś tam jej tłumaczy o co chodzi, kobieta szybko przytakuje i się chowa. Rano budzimy się z kapitalnym widokiem. Przed nami rozpościera się potężna dolina wraz z drogą którą jechaliśmy poprzedniego wieczora. Kiedy się pakujemy przychodzi do nas gospodyni, już mniej wystraszona, nawet z uśmiechem na twarzy i pyta czy nie chcemy czaju. Czaju to my zawsze chcemy ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Po pysznym śniadaniu ruszamy dalej w górę. Niestety już po kilkunastu minutach zatrzymują nas mundurowi i informują, że droga dalej jest nieprzejezdna :/ Świetnie, kupa czasu i kilometrów psu na budę. Chociaż, z drugiej strony? Ta adrenalina, to śniadanie, ten widok. Warto było ![]()
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/ |
![]() |
![]() |
![]() |
#3 |
![]() Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
![]() Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
|
![]()
Zdaje się, że mamy wyjątkowe szczęście do trafiania na wspaniałe widokowo drogi. Odbijamy od morza na południe i z początku nic nie zapowiada czegoś niezwykłego. Ot jedziemy doliną, wzdłuż rzeki, co jakiś czas mijamy nawet spore wioski. W pewnym momencie muszę się zatrzymać. Gdzieś tam na krawędzi skalnej ściany koparka rozłupuje skałę, a to co rozłupie spada sobie bezwładnie na drogę. Kilkuminutowy, przymusowy postój pozwala mi trochę się przyjrzeć temu zjawisku. W sumie nic specjalnego. No i wreszcie zaczyna się robić ciekawiej. Nawigacja pokazuje, że wysokość n.p.m. wzrasta z każdym kilometrem coraz bardziej. Dokoła robi się przestronniej, ciasna dolina znika gdzieś po mojej prawej stronie w dole a my pniemy się jej lewym zboczem coraz wyżej. Otacza mnie samotność i znowu rozkoszuje się jazdą. Ernest został gdzieś z tyłu, pewnie strzela foty. Nie do końca mi się to podoba, bo cel obraliśmy sobie dzisiaj bardzo odległy - Jezioro Van i w takim tempie będzie ciężko tam dojechać. Z drugiej strony widoki aż proszą się o uwiecznienie. Tylko, że musiałbym się zatrzymywać co zakręt i pstrykać bez umiaru
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() Mijam najwyższy punkt trasy, przełęcz położoną na ponad 2600 metrach. Jest chłodno, nawet zimno. Znaki pokazują, że w zimie lepiej mieć łańcuchy. Wydaje się, że wtedy musi być tu naprawdę surowo. Widać pojedyncze porozrzucane chaty, prawdopodobnie pasterskie. Za to ludzi wcale. Później szorstki zimowy asfalt coraz częściej ustępuje odcinkom szutrowym. To jednak stan przejściowy bo wszędzie ślady budowy. Turcy drążą nowe tunele, upraszczające drogę, szkoda tylko, że pozbawią ją też walorów widokowych. W pewnym momencie dostrzegam coś co wygląda jak mongolskie jurty. Kręci się tam kilka osób no i jest sporo owiec. Nie wiedziałem, że Tureccy pasterze też bytują w tego typu namiotach. ![]() ![]() Droga zaczyna powoli opadać, coraz częściej widać drzewa. I niech nikt mi nie wmawia, że jesień tylko w Polszy jest taka piękna. Owszem jest ale i w Turcji nie brakuje złota i wszelkich innych odcieni jakie mogą przybierać liście. Czekam na Ernesta na skrzyżowaniu dróg. Kończy mi się paliwo więc trzeba poszukać stacji. Spotykam Niemców (a może Austriaków - nie pamiętam) na KTM'ie 990. Jadą w przeciwną do nas stronę. W końcu dojeżdża Ernest. Musimy trochę zboczyć z trasy aby znaleźć stację. Na niej znów spotykamy znajomą parkę z KTM'a. ![]() ![]() ![]() Ruszamy dalej na południe. Mijamy miasto Erzurum pędząc piękną autostradą. Przed nami potężne czarne chmury, za nami słońce, gdzieś po środku tęcza, wiecie normalne widoki ![]() Niestety w którymś momencie dopada nas potężna nawałnica. Z nieba wali deszczem a potem gradem, do tego błyska z każdej strony. Droga zamienia się w rzekę, kompletnie nic nie widać. I boli! Cholernie boli, każdy jeden kawałek wody w postaci zamarzniętych kulek dokładnie odczuwam na swojej skórze. Trwa to zaledwie kilka minut, ale to wystarczy. Jesteśmy kompletnie mokrzy, pada GPS spot. Elektronika nie najlepiej zniosła nagły wzrost wilgotności i drgań. Szczęśliwie do wieczora już nie pada i pęd powietrza pozwala nam nieco wyschnąć. W mieście Agri ponownie się tankujemy, tradycyjnie na stacji wypijamy gratisową herbatkę ![]() ![]()
__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/ |
![]() |
![]() |
![]() |
|
|
![]() |
||||
Wątek | Autor wątku | Forum | Odpowiedzi | Ostatni Post / Autor |
LS2 MX 456 miał ktoś w garści? | majo | Kaski | 14 | 08.02.2015 13:31 |
MotoGóry 2013 - czyli zdobywamy najwyższe szczyty Kaukazu | airwolf | Trochę dalej | 13 | 03.10.2013 12:33 |
Na Wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja! - Czyli jak planować, żeby wyszło kompletnie inaczej niż się planowało | czosnek | Polska | 61 | 15.02.2011 19:28 |
czy ktos miał styczność z napędami VAZ?? | krystek | Rama, zawieszenia, napęd | 9 | 18.08.2008 00:03 |