"Kurwa, Panowie macie rację: też wydaje mi się, że Go poznałem... ale, tak jakby nie..?
Widywałem Go na Biesowisku - ale potem mi znikał...
Bywał w pewnej dziupli w wielkim drzewie i tam wypiliśmy trochę wiśniówki za spotkanie, które miało nastąpić u Krysi za chwilę.
Całe szczęście, że miałem na szyi taki mały "dzbanuszek" na miód. Bo, przyjechali "kałboje i kałbojki" na swoich 4-ro nogich maszynach i zapragneli coś wypić. Więc w ramach naszej podlaskiej (na uchodźstwie) solidarności użyczyłem Im owego i wspólnie wykorzystaliśmy tego potencjał.
Ela nie widzę.
Dobra: słyszę Go (jeszcze) - czyta pismo święte...o kurwa: będzie teraz bogobojnym alkoholikiem

, będziemy pili na zapleczu - tak żeby nikt nie widział..?
Z całej opresji wyprowadzili mnie chłopaki (nie pamiętam z skąd - ale Ci co jechali gdzieś na wschód i z Ich relacji z parudziesięciu koni mech. Ich samochodu większość biegła obok... O Saszy, Griszy i Nataszy... nie wspomnę - ponieważ jestem kulturalny i o kurestwie nie piszę...).
O tym jak dotykali je na ekranie projektora.. .też nie wspomnę - a w tym podnieceniu próbowali zmieniać strony waląc paluchami w płócienny ekran... co robili drugą ręką nie wiem... na pewno nie jedli zajebistych pierogów Krysi, bo cały czas (poza spektakularnym wystąpieniem - po którym nic już nie było takie samo...) pili piwo prosto z nalewaka. (co można uznać za pewne osiągnięcie... bo to trzeba mieć 'przepust' żeby to połykać. Szacuneczek.
Kiedyś, znikający Ell postanowił zabrać mnie ze sobą... A było to tak: wcześniej na Biesowisku zarzucił zanętę: idziemy zdobywać wąwóz. Wąwóz to taka zajebista koleina, strasznie stroma i jednopasmowa (znaczy się, że nie można zawrócić ; blisko domu Krysi

, której zdobycie zaproponował Ś.P. Iziemu. Impreza dopiero się rozkręcał więc postanowiliśmy przyspieszyć czas kumulacji i pojechaliśmy. Izi prowadził i był dzielny. Szczytu nie zdobyliśmy mimo mojego werbalnego dopingu ( mam gdzieś to nagrane, nie wiem czy znajdę - ale to jest coś w tym typie: giziu NAPIERDALAJ Ty szczeciński... pasztecie...
Dobrze, wróciliśmy. Ale po pewnym czasie, Elldorado zarzucił tekst: czy może ja mała Muszka zmierzę się z zajebistym podjazdem? Całe szczęście, że nie byłem na tyle pijany, żeby się zgodzić. Ale chętnie zgodziłem się na wspólną wyprawę podczas której Ell pokaże mi swój kunszt prowadzenia pojazdów 4-kołowych nabytych podczas wielokrotnych wypraw w pizdu.
No i za którymś tam razem dotarł nawet do połowy góry, ale cofając utknęliśmy w błocie, które tam skumulowało się zanim zdarzyliśmy się odlać... dziwne te Bieszczady...
Wierząc w Niego, nie ziołem nawet flaszki, a co dopiero latarki... On, wierząc we własne siły (cienki bolek...) też nic nie wziął. Ciemno jak w dupie.
Mówię: zapierdalamy na piechotę, a auto traktorem ściągniemy jutro.... cały czas mi impreza u Krysi w głowie,itd. .... a ten obieżyświat - ni chujca: na wspominki Mu się zebrało, że pogadamy sobie od serca, itd, Dobra, gadamy.
I wtedy pojawił się Pastor z latarką - nie bał się niedźwiedzi ani wilków...
Zaraz po powrocie do bazy po raz kolejny straciłem z oczu Ella..."
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
No i teraz Mucha nie siada!
Włączyłem tryb aj (udoskonalona wersja AI) i aj mi mówi:
- Więcej spacji kurwa! Będą spacje, będzie git! Bo ma być git i "ch...j"!
Muszko, na pewno było ciemno jak w dupie a my na koniec imprezy wybraliśmy najbardziej bezpieczną opcję zjechania (nie wjechania) wąwozem, opuszczając imprezę ogniskową na Wierchach ostatni.
Nie utknęliśmy w wąwozie tylko na gliniastej łące tuż przed wąwozem już w granicy lasu.
I to, co było najbardziej genialne w tej sytuacji to fakt, że w zasadzie nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy i nie mieliśmy zasięgu. Widoczność była "słuchowa", bo nie mieliśmy żadnego źródła światła, do tego sama toyota też była czarna. Wiec poza autem (w sensie w środku jego przy włączonym oświetleniu kabiny) było widać tylko ciemność, o której się nawet w Seksmisji nie śniło. Noc była tak czarna jak sumienie faszysty!
Mówiłem więc do Ciebie: siedź w aucie i nigdzie się nie ruszaj, zanim wejdę na najbliższe drzewo, by znaleźć zasięg. Opowiem Ci historię - dlaczemu...
Jeden z moich dawnych kolegów... baaardzo dawnych; przy okazji serdecznie pozdrawiam... No właśnie... Miał takie fantastyczne imię... Nie Wieńczysław, bo ten był Nieszczególny ale też na "W". Coś jak Światowid, Namysław, Myślibór, Świętopełki... Cholera Jasna! Zapomniałem ale... historii nie

No więc mój kolega z początkiem lat 90-tych udał się na Madagaskar.
Prawdopodobnie udał się celem zwiedzania przy okazji ale nie o tym. O tym, że spotkały go na Madagaskarze dwie niespodzianki. Najpierw szybko o pierwszej.
Otóż, lądując po południu w jakiejś zapadłej wiosce z dala od cywilizacji, gdzie już nawet małpy dupami nie szczekają próbował się z porozumieć z tubylcami, celem zgody na przenocowanie.
Aaaa!!! Wenancjusz!
Wenancjusz zatem próbował się porozumieć i za cholerę jasną nie szło. W końcu sfrasobliwiony rzucił głośniej w eter swojskie: kurwa mać!
Wtedy stał się cud. W jednym z szałasów odsunęły się "słomiane" drzwi i z wnętrza wysunęła, czarna jak smoła głowa, jedyna z przyciętymi włosami.
- Kurwa mać?!

- Kurwa mać.
O kurwa... Skąd u ciebie kurwa mać?
- U mnie ze studiów politechnika gdańska.
Okazało się, że to niedoszły jeszcze absolwent PG, któren to wizytuje w czasie wolnym rodzinne strony.
Historia właściwa.
Pod wieczór Wnenancjuszowi zaczęło się "burczeć w brzuchu" więc na szybko pobiegł w lokalne krzaki. Te lokalne krzaki, to po prostu ściana lasu. Atak żółtej "febry" był nagły więc czasu na szukanie nie było za wiele, no i przede wszystkim nie na ścieżce. Wsunął się więc w tę ścianę na kilka metrów, trochę zakręcił moszcząc teren pod i tak... zastała go noc. Wystarczyło 5 minut, by zapadła ciemność najprawdziwsza z ciemności. Przy tej szerokości geograficznej słońce nie zachodzi. Słońce spada.
Wenancjusz stracił całkowicie orientację. Na szczęście nie zdrowy rozsądek. Przez kilka minut nasłuchiwał ale to nic nie dało. Kompletnie nie miał świadomości, w którą stronę jest wioska, bo zakręcił się kilka razy.
Co więc zrobił? Tak... zaczął nawoływać. Nie panikował, miał przygotowany wariant zastępczy czyli stać w tym miejscu do rana.
Na szczęście nawoływania usłyszano i Wenancjusza uratowano
Ta jego przygoda zapadła mi głęboko w pamięci. Wenancjusz (mówiliśmy do niego... Danek - nie przypominam sobie pochodzenia), to w ogóle ciekawa historia.
Starszy ode mnie o kilka lat. Poznaliśmy się na obozie wędrownym. On był studentem po I-szym roku i naszym opiekunem a ja uczestnikiem tegoż, będąc absolwentem drugiej klasy technikum (lub trzeciej). Zatem wiekowo nie jakaś przepaść ale wtedy te trzy/cztery lat różnicy robiły sporą jakość.
Nie wiem, czy Grzesiek tu zagląda (Stopa)ale to z nim zaliczyłem transsyberyjską kolej w połowie lat 80-tych, zrywając się z "autoryzowanej" wycieczki z Harcturu do Irkucka.
W sumie to przez niego i przeze mnie, pani Mucha odleciała własnie z ministerstwa edukacji a pani Nowacka dostanie zawału.
Bo to się w pale nie mieści, w jakim trybie Wenancjusz wychowywał sobie młodzież na obozach.
Na tym naszym pierwszym, już drugiego dnia postawił wszystkim... piwo i pozwolił sobie. Następnie zaprosił do gry w pokera podekscytowaną młodzież i... ograł ją do zera. Mnie nie miał akurat z czego, mnie poza tym jeszcze piwo nie smakowało. Przyglądałem się temu spektaklowi coraz bardziej zdumiony. Przegranym szczeny poopadały.
Do końca obozu nie było zatem żadnych wybryków, tylko wielokilometrowe marsze (to były górskie obozy wędrowne), z reguły od szkoły do szkoły gdzie Uniwerek Gdański wcześniej załatwiał nam nocleg (wszyscy uczestnicy, byli dziećmi pedagogów uczelni). Z wygranej puli od czasu do czasu Wenancjusz stawiał wszystkim... lody. Po dwóch tygodniach byliśmy zwartą grupą (w samej grupie różnica wieku dochodziła do dwóch lat), nie było żadnych niesnasek. Młodsi (ja np.) nabierali pewności siebie, starsi odnosili się do nas po przyjacielsku. To było naprawdę super.
Co ciekawe, nikogo nie interesowało, co Wenancjusz zrobi z pieniędzmi z wygranej. One były po prostu w dobrych rękach.
Tymczasem...
Mucha grzecznie przysiadł w aucie a ja znajdując zasięg zadzwoniłem do bazy. Pastora nie pamiętam ale pamiętam Mario. Na hasło: jak nas szukać, powiedziałem:
- Znajdziecie nas idąc od ogniska po wyżłobionych śladach opon.
I tak nas ekipa znalazła

Toyota została, gdzie została i potem Mateusz ze Staszkiem ściągnęli ją ciągnikiem do bazy.
Z tego co pamiętam, to chyba wtedy jedna z ekip ratowniczych a dokładniej autor pierwszej Traktoriady (Ameryka Płd.) wbił się Landkiem w stodołę Kazi i też utknął.
Tak... To były piękne czasy. Byłem wtedy zwykłym, nienormalnym człowiekiem. Dzisiaj - nikim. Prawie wariatem. Na ostatniej imprezie usłyszałem sam siebie i powiedziałem: DOŚĆ.