Za dzieciaka jeździło się rowerem (lub chodziło) na jezioro. Czasem dwa razy dziennie. To tylko 5km w jedną stronę. Droga zawsze szła obok domu Mazurów. Czasem urwało się jakiś owoc, który zwisał na gałęzi zza płotu, czasem zachodziliśmy napić się zimnej wody ze studni. Nigdy nikt nas nie przegonił.
Potem już za młodzieżowych czasów z ojcem jeździłem do Mazura przetrzeć na krajzedze jakiegoś wiatrołoma. Dobrzy ludzie, choć dwóch synów trochę popija.
Już po wybuchu wojny zajechałem przy okazji pogadać, bo brama od podwórka otwarta była. Wyszedł z domu już stary Mazur. Rozmowa zeszła na tematy bieżące. Widać było w nim wielki ból, złość o to, że Polska pomaga Ukraińcom...Opowiedział mi, jak za dzieciaka wymordowano mu niemalże całą rodzinę. Wraz z bratem przesiedzieli dwa dni w piwnicy u Ukrainki, która im pomogła przetrwać najcięższy okres.
Żona Mazura też była z tamtych okolic. Była Polką. Świeżo po ślubie z Ukraińcem. Mąż zindoktrynowany wygonił żonę z domu. Był płacz, łzy i niezrozumienie. Nie chciała odejść, więc odciął jej siekierą dwa palce i zagroził zabiciem, jeśli zostanie...Rękę opatrzył jej wojskowy lekarz i ruszyła na zachód...
Po wojnie zachodnie ziemie zasiedlono przybyszami. Los chciał, że Mazur poślubił młoda kobietę bez dwóch palców. Po kilku latach podczas załatwiania jakiś spraw urzędowych w gminie Mazurowa weszła do jednego z pomieszczeń i za biurkiem zobaczyła swojego pierwszego męża. Tego, który obciął jej palce...
Po mojej rozmowie z Mazurem miałem ochotę nagrać na gopro jego opowieść. Niestety 3 dni później zmarł. Mazurowa od kilku lat jest pod dobrą opieką w hospicjum. Niestety nie rozpoznaje nawet swoich dzieci.
ATomku jeszcze raz dziękuję za rozmowę telefoniczną