![]() |
Rano przywitała nas pogarszająca się pogoda. Pomni błota z dnia wczorajszego naradziliśmy się co dalej. Błoto jak błoto, złe nie jest. Natomiast mnie kumpel jeszcze w Warszawie poradził takoż:
Jest ino we w wiosce zwanej Borsa (czyt. Borsza) restauracja Maramuresz w której to knajpie serwować Ci będą dania przeróżne. Nie bierz sznycla, zapomnij o frytkach, zamów pstrąga z prawdziwkami. Opisał mi to tak - wchodzi kelner wnosi ci pstrąga pieczonego - świeżutkiego i doskonałego. A potem kelnerka przynosi wiadro duszonych prawdziwków. Jako że kolejny dzień jechaliśmy na zupce w proszku, makaronie z saszetki i oszukali nas na kiełbasie spakowaliśmy się w trybie ekspresowym (poza Mroovą :D) i w trybie ekspresowym uderzyliśmy asfaltem do Borszy. Spieprzaliśmy przed deszczem i tęskno nam było do czegoś normalnego do żarcia. Taka wersja nieoficjalna. Oficjalna że ten teges - góry rodniańskie :). No adwenczer pełną gębą. Później mi się ten adwenczer czknie ale to w dalszej części opowieści. Zanim dojechaliśmy do Borszy należało jeszcze coś zrobić z amorem Mateuszowym. Jedziemy i jest warsztat. No to zajazd. I się zaczyna. Opalanie. Słonko grzeje, mechanik się uwija a nam się nudzi. W sensie - Krzysiek klei buty taśmą, ja się bawię karcherem (po pierwszej próbie omal mi węża z ręki nie wyrwało razem z barkiem :) ), chłopaki coś tam z Rumunem rozkminiają. Żyć nie umierać. Kącik geriatryczny - kto ma maść na stopy? Mroova? Mroova ma wszystko. Chłopaki walczą a amorem to Sawy postanowił być nie gorszy. Słyszymy zza winkla stukanie. Stuk stuk. Ja patrzę a Sawy ze śrubokrętem i młotkiem (czy innym kamieniem). Co robisz? - Obniżam..... Tak popatrzyłem i stwierdziłem że w tym tempie to do wieczora będzie te 3 cm sobie obniżał. Pomyślałem - pomogę. Potem pomyślałem - w sumie to mnie stopy bolą. Ileś tam czasu później Sawy skończył. - Ile obniżyłeś? - Z centymetr to będzie!. Z półtorej godziny później Mat rozliczył się z Rumunem, podziękowaliśmy i wytoczyliśmy się z cienia na asfalt. Jadymy!. O dziwo żadna afryka się nie zepsuła w trakcie tej drogi. Znaczy nie o dziwo bo afryki się kurna nie psują, nie ? :D. No ale deszcz nas złapał. Nie jakaś tam nawałnica ale deszcz. Po prostu lało. Rzecz jasna nie zapisywałem się na deszcz więc z ciuchów nieprzemakalnych miałem plastiki w zbroi i rozdarte w kroku spodnie które robiły za wentylator dla moich pływaków. No ale ja tam się deszczu nie boję i jadę dalej. Chłopaki stanęli zmienić ciuchy na przeciwdeszczowe a ja na co miałem zmieniać? Nawet worka na śmieci nie miałem ze sobą. Najlepszy był Mroova ale o tym za chwilę. Jadąc natomiast czułem że z afri coś się dzieje. Jakbym po koleinach jechał. Szarpanie w górę i w dół, tak jakby mi ktoś na hamulec naciskał. Dojeżdżam do przejazdu kolejowego (akurat pociung jechał), zeskakuje ze sprzęta i faktycznie - wygięta dźwignia hamulca. To ją odegł. Nic nie dało. Chłopaki - opony ci ząbkują. Se myśle - eee... dziwne. No ale dobra, jedziem dalej. Dojeżdżamy do Borsy. - Ser, restaurant Maramuresz!? - Blablablablabla i ręką w prawo potem w lewo i potem ze trzy razy w prawo nawrotka i w lewo. - W tamte strone? - Si sinior. O dziwo znaleźliśmy. Przemoczeni, głodni i wkurwieni zajeżdżamy pod restaurację. Parkujemy pięknym szpalerem, schodzimy, zdejmujemy z moto jakieś bambetle i..... zamknięte. Nie to że nie czynne. Na głucho zamknięte. Wszystko. Knajpa kaput. Żegnaj żarło. Dobra, to trzeba szukać. Nieopodal parking i dwie knajpy na przeciw siebie. Jedna "Tuborg" - sami ją tak nazwaliśmy na cześć parasoli z logiem browaru i byliśmy tam potem ze 5 razy, druga z "daszkiem". To my pod ten daszek. Wreszcie. Krótka piłka, rozbieranka, fajeczki i przychodzi kelnerka która coś tam po angielsku jeszcze umiała oprócz good myłning i bajbaj. Zostawia menu (po angielsku!). No to my w lekturę. Rzecz jasna myśmy w tej Borsie to furrorę robili. Ludzie się schodzą, fotki pstrykają, czerwone dywany rozwijają. No dobra zagalopowałem się. W każdym razie zwracaliśmy uwagę nienagannym strojem i zachowaniem. Szczególnie romskiej dzieciarni która umie mówić tylko "daj". No to znowu - przez ogródek i wyciągają ręce. My nic. One dalej. My nic. One dalej i dalej - DAJ DAJ DAJ. Krzysiek wskazując na Śluzę: - Ja nie mam. On ma! Sympatycznie ogólnie rzecz ujmując. Z menu to ja ogólnie na ciorbę od razu. Ciorba de Burta czyli zabielane flaczki. Pani przyniosła parującą miskę zupy w której pływały podejrzane oka i wiadro świeżych bułek. No git. Do tego chciałem jakiś specjał rumuński (miska z mięsem i mamałygą) i frytki. Bo mi się zachciało. Pani że frytek nie da do tego. Dlaczego? Bo nie pasują. Jak nie pasują. No nie. Ale ja chcę!. Dobra, to dostaniesz. Ja uradowany. I myślicie że kurde te frytki zobaczyłem? Ni chuchu! Nie w rumunii. W polsce to jakbym chciał to by mi steka kisielem polali. W rumunii? Nie pasują i nie będzie. Wal się gościu. Takie uroki. Ale generalnie sympatycznie. Ekhem - żeby kulinarnie. Co z tą ciorbą - no więc ciorba jest zajebista. Strasznie mi to wszystko smakowało, tylko obowiązkowo morze soli i pieprzu do tego. W sensie przyprawić. Zupa która syci, rozgrzewa i smakuje do tego fenomenalnie. Mamałyga z kolei - nie wiem. Chłopakom smakowało, dla mnie kasza to nie jedzenie. Nie znoszę. Mamałyga mi nie smakowała ani trochę. Wpada Mroova. Przebrał się na deszcz. Jak go zobaczyłem to aż się Ciorbą udławiłem. Mroova nie zabrał chyba przeciwdeszczowca. Więc skoro potrzeba matką wynalazków - kurtkę można zrobić z membrany do spodni. Wyglądał jak jakiś batman dla ubogich ale w drogim kasku. Oczywiście gdzie tam współczucie. Najpierw polewka, potem sesja zdjęciowa a potem pogadamy :). Pojedli popili to trzeba jechać i trochę zapoznawać się z szutrami. Najpierw oczywiście sklep, bo to obowiązkowy punkt programu. W sklepie jak to w sklepie. Fajki (po dwie paczki na łeb), browary, wudżitsu i jakaś zagrycha. Przy kasie znowu żebractwo. Pani z gatunku takich co to nie że za darmo, tylko ona pomoże nam w czymś. Kurde czymkolwiek! I żeby jej kasę dać. Proszę o siatkę sprzedawczynię, to ona jej paluchem pokazuje za mnie że siatkę. Śluza fajki chce - to ona pokazuje na display z fajkami. I do Śluzy - daj piątaka. Nie. Daj piątaka!. Nie! Daj piątakaaaaaaa. Jak jej Śluza jebnął tego piątaka w dłoń to aż plasnęło. I długa. Wojtek namawiał na przełęcz prislop. 20 km po płaskim, potem serpentynka w góre i jesteśmy na miejscu. Z każdym metrem robi się chłodniej ale grzane manetki robią robotę. Widok na górze nas trochę oniemiał. Taka nagroda za poprzedni dzień. Od tego momentu wszystko miało być pięknie. Na szczycie przełęczy schronisko (nieczynne), taras widokowy z nielimitowanym widokiem na Pietrosul i okoliczne szczyty i malowniczy kościół. Wkoło biegają kozy, konie i reszta Arki Noego. Sesja zdjęciowa i zjeżdżamy na szuterki. Wreszcie lekkie szuterki, to czego chcieliśmy od samego początku tej wyprawy i to po co tutaj przyjechaliśmy. Pominę podjazdy i takie tam troszkę błotka. Wyjeżdżamy z zagajnika i oczom naszym ukazały się połoniny. I to nie takie pierdołkowate jak w rejonach sapanty. Tutaj połoniny aż mieniły się odcieniami zieleni i przecinały się wzgórzami i górami. Aż po horyzont. W dodatku dotarliśmy na miejsce o zachodzie słońca - widok na dolinę i Borsę był oszałamiający. Jakby całe miasto ktoś wybrukował złotem. Oczywiście nikt tego nie wybrukował a nawet jeśli to i tak cyganie by rąbnęli. Ale mniejsza. Było przepięknie i oszałamiająco. Od razu odżyliśmy i osobiście w sekundę zapomniałem o czymkolwiek co mi przeszkadzało. Tak jak poprzedniego dnia dostaliśmy po dupie, tak dzisiaj Maramuresz postanowił nas ugłaskać. A to jeszcze nie był koniec. |
no nieeeeeeeeeee, jeszcze po drodze Mateusz amora naprawił, Sawy obniżył sprężynę, a ty kercherem moto umyłeś :D
|
racja, edit robie :)
|
Film się skończył?
Czekam(y) na ciąg dalszy + obowiązkowo dokumentacja wizualna:umowa: http://c3201142.cdn03.imgwykop.pl/co...pWr3siJs9k.gif |
Kilka zdjeć z opisami:
Amor sosnowy rejli na trytytki: https://lh3.googleusercontent.com/-f...o/IMG_3090.JPG Holujemy Śluzę bo nie daje rady :P (czyli zrzucamy afryki na sznurze): https://lh3.googleusercontent.com/-Q...o/IMG_3091.JPG To nas pokonało (aparat naprawdę spłaszcza): https://lh4.googleusercontent.com/-B...o/IMG_3092.JPG Z wesołego cmentarza: https://lh4.googleusercontent.com/-k...o/IMG_3097.JPG Przełęcz Prislop: https://lh3.googleusercontent.com/-u...o/IMG_3112.JPG https://lh4.googleusercontent.com/-X...o/IMG_3111.JPG https://lh4.googleusercontent.com/-D...o/IMG_3125.JPG https://lh3.googleusercontent.com/-z...o/IMG_3106.JPG |
a właśnie coś sobie przypomniałem. Pamiętacie jak jechaliśmy i machali do nas tak jakby kręcąc manetką? To nie chodziło o manetkę... to jakiś folklor lokalny :)
https://www.youtube.com/watch?v=coe1...C3026C&index=5 |
o ile mnie pamiec nie myli to autorem niezapomnianego tekstu "ja nie mam! on ma!" był Krzysiek wskazujący na Śluze... :haha2:
ja pozniej tylko bezczelnie powielalem ten tekst :Thumbs_Up: |
Edit zrobiony :)
|
Więcej zdjęć! :)
|
Sawy masz rację, Krzysiek był autorem tekstu "ja nie mam, on ma " :D
Sluza, a ja głupi do odcinki kręciłem :) pewnie ten gest znaczy tyle co "daj,daj" :) |
A ja autentycznie - myślałem że to Sawy powiedział :).
Ale wiesz co Mat - mi tak już zostało, jak w warszawie widzę roma to odruchowo patrze czy nie ma moich butów :) Daj daj...... |
Jak to szło dalej - no więc wbiliśmy się na piknie połoniny i lecimy dalej. Wojtek jeszcze w Borsie pokazywał mi na mapie jeziorko położone nieopodal to my w te pędy szukać jeziorka. Najpierw jednak stanęliśmy na rozstaju dróg i górę wziął rozsądek (zaczynało powoli zachodzić słońce).
- co z noclegiem? - no rozbijamy się nad jeziorkiem - e....... ale tu w nocy naprawde potrafi przypiździć... może lepiej do Borsy wrócimy i atakujemy rano - gdzie tam damy radę - ciężko będzie.... - dobra.... Patrzę w lewo - pasterskie chaty. To sobie myślę, jedyna w życiu okazyja. Najpierw załatwię nocleg a potem pojeździmy i się zintegrujemy z pasterzami. Uderzam do chat i zajeżdżam pod płot. Stawiam afri na kamieniu, ściągam kask i widzę że już pasterze zakumali że coś chce. Z szałasu wychodzi szef wszystkich szefów, lat pewnie ze 40 a wygląda na 80. Ja mu na migi dzieńdobry, krasnoje tu wszędzioje i wogóle i że nas ośmiu i szukamy noclegu. Dialog wyglądał mniej więcej tak: - Dzieńdobry Szanowny Panie Pasterzu, bylibyśmy radzi gdybyście nas Panowie uraczyli noclegiem - Ależ nie, niestety będzie ciężko bo nie mamy miejsca - Ależ Panie Pasterzu, otóż tutaj stoi przecież chatka z gankiem możemy spać na ganku nawet, mamy śpiwory i damy radę - Panie Polaku, będzie Wam zaprawdę zimno - My zaprawieni w bojach. Nie dalej jak wczoraj noc spędziwszy nad górskim potokiem poznaliśmy cóż to chłód i mróz i jesteśmy pewni że damy radę. - Może ja Panu pokażę w czym problem... To rzekłszy szef wszystkich szefów prowadzi mnie do chaty i wprowadza do pustego pokoju wielkości około 15m2. W rogu dodatkowo Koza, tylko nie podłączon. Przez kozę mam na myśli piecyk tutaj. - Panie Polaku, tutaj za mało miejsca na osiem osób - Ależ zawrzdy damy radę - Szczerze to wątpię, ponieważ musielibyście spać na podłodze a to niezmierny brak wygody - Ależ zawrzdy damy radę. Oczywiście wszystko tak naprawdę na migi. Cała dyskusja. Jest jednak język uniwersalny. Pasterz zdejmuje z wieszaka plecak a z niego wyciagą 2 litrowego peta z sokiem pomarańczowym i szklankę. Nie kieliszek. Szklankę i leje mi tak pół szklanki. Powiem tak - nie było możliwości odmówić. Duszkiem wszystko wtrąbiłem i wtedy się zorientowałem że to chyba na nas dwóch było. Faux Pas. Trochę się zdziwił ale leje mi drugie pół. Sobie myślę - ubezpieczyciel zabije mnie śmiechem. Potem myślę - zanim dojadą to wszystko uleci i... znowu będę spragniony. No to na drugą nogę. Najpierw ja potem on. Potem było z górki. - Panie Pasterzu, to my jeszcze się parę minut pobujamy i wrócimy się rozbijać. Wsiadam na moto i czuję, że ... sok pomarańczowy wchodzi. Powolutku podjeżdżam do chłopaków, mówię że nocleg załatwiony i jedziemy jeszcze się rozejrzeć. Żeby nie było - dziś uważam że była to skrajna głupota. Natomiast z tego też względu stwierdziłem szybko że trzeba ogłosić kapitulację. Pokręciliśmy się wokół chaty pasterskiej, zaatakowaliśmy jeden podjazd na którym chyba 5 z nas fiknęło pięknego paciaka. I to tak jakby w tym samym mniej więcej momencie. Podjazd był szeroki i wszyscy polegliśmy. No to czas na integrację z Pasterzami. A zaczęła się ona mniej więcej tak: |
Ciekaw jestem jak Ty pokazałeś pasterzowi na migi - zawżdy :bow::D
|
Evvil ty to masz gadane :) bierz się za pisanie powieści bo to co dajesz wciągam na bezdechu. Czekam na cd.
|
No to my zajeżdżamy i rozbijamy leniwie bambetle. W tym czasie co nas nie było Pasterze zaczęli się krzątać i wynoszą krzesła a do pokoju wstawiają dwie kanapy. Takie dwuosobowe. Na migi że 4 osoby na kanapach, 4 na podłodze.
Na ganek wstawili nam natomiast bryndze. Ogromna micha i kawałki wielkości małych cegiełek. Do tego sól oczywiście. Wyglądało piknie, pachniało piknie ale jakoś nikt się nie spieszył spróbować. -..... eeeeeee.. nie obsramy się po tym? - ..... ale nie wypada odmówić - .... nie ma bólu, jak coś mam zapas stoperanu Patrzę wokół i kombinuję z którego Lidla tą bryndzę przywieźli. No bo skądś być musi. Wszak wkoło tylko zielona trawa, owce i źródlana woda. Nie wspomnę o tym że nie ma kibla, zlewozmywaka, mydła czy czegokolwiek. Sanepid to bym tam mógł obozy szkoleniowe robić normalnie. Ale powiem tak - ludzie od zawsze wcinali przetwory mleczne a przejmować takimi pierdołami jak higiena zaczęli na dobrą sprawę dopiero w XX w. Poza tym wyznaję teorię że cokolwiek zapite gorzałą jest wolne od zarazków. A jakichkolwiek wątpliwości wyzbyłem się jak posmakowałem. Była genialna. Chyba najlepsza bryndza jaką w życiu jadłem. Prawdziwa, bez żadnych "polepszaczy", skazy unią europejską i jej normami. Robiona z owczego mleka, żadne homogenizowane pierdoły. Owczego mleka, wody i górskiego powietrza. Zakąsiliśmy i jakoś tak cała micha zeszła w trymiga. Rzecz jasna w międzyczasie w ruch poszedł ichny bimber i nasza wódka wieziona z samej Borsy. Do tego czekolada i książkowe rozmówki polsko-rumuńskie. Zwroty typu: - Czy wybierze się Pani z nami na dyskotekę - Którędy do najbliższego teatru - Czy w tym sklepie można płacić kartą Przydały nam się w sam raz. Rzecz jasna klasycznego "Ile za litra tego bimbru jak chcielibyśmy kupić" to nie było. Ubaw mieliśmy po pachy a Pasterze chyba większy. Patrzyli na nas trochę jak na ufo ale dla nich to i tak była atrakcja a dla nas.... cóż, myśmy po to właśnie przyjechali :). Integracja z lokalsami zaszła na tyle daleko, że któryś z nich zdaje się starał się wydać swoją córkę za któregoś z nas. Tyle zrozumiałem po wskazywaniu na obrączkę, udawanie cycków i pokazywanie nam ziemi wkoło. Szybka decyzja - kogoś trzeba będzie poświęcić. Nie musieliśmy czekać długo - najstarszy objął Mata ramieniem i rzecze do niego coś o tym że ma krasnoje oczętoje. Mata wydaliśmy za Pasterzy córkę. Albo za Pasterza. Chłopy siedzą tam 5 miesięcy. Sami. 4 chłopa. Żadnej baby. A teraz sprzedaliśmy im Mata. Wiadomo - wódka, zakąska, nocne z Pasterzami rozmowy. Jakieś zdjęcia. Starszy z Najstarszych Szef Wszystkich Szefów nagle wstaje i krzyczy na pozostałych - coś tam po rumuńsku ale sens wypowiedzi zrozumieliśmy - koniec libacji, brać się k...a do roboty. Nocą pilnuje się owiec. https://lh5.googleusercontent.com/-N...o/IMG_3130.JPG https://lh3.googleusercontent.com/-C...o/IMG_3131.JPG https://lh3.googleusercontent.com/-r...o/IMG_3132.JPG https://lh5.googleusercontent.com/-v...o/IMG_3135.JPG https://lh6.googleusercontent.com/-h...o/IMG_3146.JPG |
Pasterze poszli paść owce, czyli do pracy, a my na nocne polaków rozmowy. Mateuszowi tylko obiecaliśmy że zabarykadujemy drzwi na noc. Wieczór przerwały nam... krzyki...
Nie krzyki - nawoływania. To w jaki sposób pasterze się nawołują to jakieś niesamowite zjawisko przyrodnicze. Po pierwsze - jest to tak cholernie donośne, że aż dziw bierze skąd u nich takie płuca. Po drugie - te nawoływania przypominają skrzyżowanie odgłosów jakie wydaje zdychająca żyrafa i tarki do prania. True story. Potem spanie. Przebiłem materac więc ładuję się na kanapę do Śluzy. Gadamy jeszcze i idziemy spać. Znaczy chłopaki idą bo co jak co ale ja nie umiem w takim hałasie spać. I nie chodziło o nawoływanie. Chrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr rrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr Poranna pobudka była jedyna w swoim rodzaju. Spałem na kanapie ze Śluzą. Śluza od ściany ja z brzegu. Mocno z brzegu zawinięty w śpiworek. Kanapa była... powiedzmy że niestabilna. Śluza waży swoje, ja trochę więcej. Wiadomo, zasada przeciwwag. Śluza wstał pierwszy i się tam zbiera. Sobie roluje śpiworek, składa poduszkę i takie tam. Ale wciąż na kanapie. Nagle postanowił wstać. Fizyki nie oszukasz - razem z całym tym majdanem i tapczanem pofrunąłem na ziemię. Piękna pobudka :). |
|
Dobre, dobre :D
|
11 Załącznik(ów)
Uzupełnię trochę dokumentację foto:
Załącznik 48699 Mateusz z kołkiem, który zastąpił tymczasowo amortyzator. Widać, że coś między nimi zaiskrzyło... Załącznik 48700 Sawy obniża sprężynę. Pod tym bagażem to powinien osłoną po ziemi ciągnąć :) Załącznik 48709 Mroova i systemowa membrana. Na zdjęciu nie widać, ale ona spina się zamkiem błyskawicznym z kominiarką tworząc szczelną barierę dla wiatru i wody. Chyba nawet się w tym spocił :D Załącznik 48701 Prislop pod kopułą chmur Załącznik 48702 Droga z Prislopu Załącznik 48703 Takie widoki w nagrodę Załącznik 48707 Gościnna bacówka Załącznik 48704 Wot nasza kamanda. Przeżyli na halach Cauceascu, rewolucję, wejście do Unii... a u nich bez zmian, jak pasali tak pasają. Pierwszy z lewej to tatuś księżniczki Mateusza. Dodam, że Mateusz ma do niej adres, tylko nie wie jak tradycyjną pocztą wysłać jej zaproszenie do swojego profilu na Facebooku. Ja jestem w niebieskiej bluzie i wyglądam zawadiacko ;) Załącznik 48705 Na noc wyjeżdżają na hale strzec stad przed wilkami. Teściu Mateusza (Ukrainiec) nawet nam mówił, że na Ukrainie na pasterzy mówi się wilczarze Załącznik 48708 A tak wyglądał nasz pokoik u pasterzy. Fajny był, kolorowo urządzony, jak pokój dziecięcy, materacyki kolorowe. Tylko potem się okazało, że tam śpią potwory... Załącznik 48706 Rano mogliśmy się przyjrzeć jak bryndze wyrabiają |
Super relacja :) Po prostu świetnie się czyta. Dawaj dalej :Thumbs_Up:
|
zajebista relacja.
jedna uwaga - klimat 'daj daj' to nie klimat calej Rumunii. Akurat przejechalem Rumunie od wschodu na zachod, omijajac coprawda opisywane miejsce i zadnego 'daj daj' nie bylo. |
Poranne pakowanie i rozwijamy mapę. Gdzie to cholerne jeziorko? Musi być gdzieś w pobliżu. Nieopodal pasterzy rozjazd szutrówek, pewnie tam się jakoś odnajdziemy.
Tak więc powolne pakowanie. Powolne. Generalnie chill. Słonko świeci, cieplutko, górskie powietrze. Żyć nie umierać. Rozliczamy się z pasterzami i robimy zrzutę na bimber. Ile tego kupiliśmy to nie pamietam, ale chyba z 1,5 albo 2 litry. Żeby na później było. Z taką eskapadą jest taka kwestia, że generalnie nie patrzy się na zegarek. Przynajmniej ja nie patrzyłem. Czas odmierzało się według następującego schematu: pora na kaca i nigdzie nie jadę słońce nisko ale już jest dzień można jechać pora na fajka pora na picie pora na jakieś żarcie chyba zachód słońca już pora wracać pora do knajpy pora w kimę I się to generalnie sprawdza. Komórka wyłączona bo i po co ma ciągnąć baterię skoro i tak zasięgu nie ma. Włączało się ją w cywilizacji, meldunek do domu że jeszcze mnie nie wciągnęło nic i tyle. Takie luźne na boku spostrzeżenie. Fajne uczucie - nie wiesz czy jest wtorek czy już środa. Nie wiesz która godzina. Liczy się tu i teraz. Git. Możnaby tak żyć. Tak więc kiedy pora na kaca minęła i zaczęła się pora na jazdę ogarnęliśmy się i ruszamy w poszukiwaniu jeziorka. Felerny podjazd który atakowaliśmy dnia poprzedniego i na którym się wyłożyliśmy omijamy. Za dnia nie wyglądał na lepszy i widmo głazów w poprzek podjazdu skutecznie nas odstraszył. Ruszyliśmy szpalerem i jedziemy mniej więcej w stronę jeziorka. Widoki piękne, szuterek wilgotny. Po to tu przyjechaliśmy. Śluza postanowił sobie skrócić drogę i wjechał na połoniny. Wracając, opierając się na jego relacji, postanowił zjechać z powrotem na dróżkę szutrową. Niewielką skarpą. Zeskoczyć znaczy chyba chciał. Tak czy owak został na skarpie a afryka pierdyknęła. Śluza popraw mnie jeśli było inaczej :). Dalej droga prowadziła przez niewielki bród. Niewielki bo niewielki ale bród posiadał zjazd, podjazd i za podjazdem błotnistą kałuże. To nic że można było go ominąć przejeżdząjąc bokiem. Śluza przejechał to sobie myślę, że nie będę gorsiejszy. Upewniłem się że Śluza nagrywa tą akrobację napędziłem się dając w brodzie trochę bardziej w gaz żeby spokojnie wyjechać. Za dużo w gaz. Na szczycie podjazdu podbiło i wpadłem w kałużę. Afryka się zatrzymała zaś ja wystrzeliłem zahaczając o szybę. I tutaj refleksja - w szybę przyrżnąłem zbroją. Szyba na gumolcach więc zachowała się tak jak powinna - wywaliło ją z zawiasów. Ile trzeba siły żeby ją wywalić z zawiasów to można sobie spróbować. Nie do tego zmierzam - nie żebym się specjalnie mądrzył, ale cieszy mnie niezmiernie że nad zegarami nie mam nic. A widziałem różne patenty - pałąki, wzmocnienia, stelaże pod nawigację. Uderzenie taką siłą żeby wywaliło szybę nie zrobiło mi absolutnie nic. Ale uderzenie z taką samą siłą w stelaż od nawigacji, tymbardziej że widziałem już parę razy takie stelaże złożone z rurki wyciagniętniej w kierunku jeźdźca mogłoby się skończyć po prostu tragicznie. I zbroja tutaj nie pomoże. Do tej pory nie udało mi się nabić choćby siniaka. Same denne paciaki w których frustrowało tylko podnoszenie złoma. Tutaj miałem szanse na choćba zadrapanie ale upadłem na tyle fortunnie i bezwładnie że wszystko zostało gładko zamortyzowane przez buciaki i zbroję. A wyglądało to mniej więcej tak: |
Spójrzmy na to przez inną optykę :lol8:
|
HA! Więc jednak kolanem!!!!!!! :D
Dzięki za te hihranie śluza :) |
Jak Rumunia, to Rumunia - tak dla podkręcenia klimatu, rumuńska Dzika Bomba... (tak naprawdę to ja tu widzę 3 bomby, wszystkie dzikie jak cholera!).
|
:lukacz:
|
Cytat:
|
Czyta się doskonale. Zupełnie inne spojrzenie od kogoś dla, którego wiele rzeczy to "pierwszy raz".
Niezapomniane wrażenie. Dziękuję :) Pisz dalej. |
Się pozbierawszy ruszyliśmy nad jeziorko które musiało być gdzieś nieopodal. Kiedy wreszcie dotarliśmy oczom naszym ukazał się bezkres błękitnego oceanu. W zasadzie sadzawka, ale malownicza. Jeziorko w kształcie półksiężyca z trawiastym cyplem po środku. Na miejscu ławeczki, ślady po ognisku.
Czyli rzecz jasna popas i sesje zdjęciowe. Dla co wytrwalszych okazja do kąpieli. I sprawdzenia praw fizyki - temperatura wody na wysokości około 2 000 metrów nawet w okresie upałów jest... niska. Z kąpieli nic nie wyszło :). Ile tam siedzieliśmy to cholera wie. W takich okolicznościach przyrody i tej no... niepowtarzalnej nie specjalnie nam się spieszyło. Aha - dodam, że jeziorko otoczone jest górami które dopełniają całości a z racji tego że jest na wzniesieniu, to oczywiście widok jest taki jakby stykało się z horyzontem. No po prostu piknie, piknie, piknie. Pojarali sobie, połazili i się pobyczyli to trzeba zjeżdżać i szukać dalszej drogi. W tym miejscu wyszła na jaw pewna tajemnica tracków zrobionych przez Śluzę. Otóż zgodnie z trackiem powinniśmy po jakichś 250 kilometrach szutrów dotrzeć do Budapesztu po drodze przejeżdżając wzdłuż szczytów. Gdzieś tak chyba w tym miejscu wyszło na jaw, że tracki to były robione na "linijkę" :). W skrócie - ścieżka to była, ale widzieliśmy jak się tam trekkingowcy wspinają. Podjazdu dla dwóch kółek zasadniczo..... nie było. Przynajmniej nie tam gdzie byśmy chcieli :). Chłopaki poczynili mały rekonesans i zapadła decyzja - spieprzamy stąd w drugą stronę. Czyli w kierunku Ukrainy. W czasie jednak kiedy my urządzaliśmy sobie popas na jeziorkiem na popas na połoninach wybrały się krowy. Wyjeżdżam zza zakrętu i widzę, że tam gdzie tylko chciałoby się przejechać stoi bydło. Oczywiście krowy to nie problem. Problemem była krowa na przedzie która po dokładniejszych oględzinach okazała się być bykiem. Stoi takie bydle i lampi się na mnie. Patrzę - młode jakieś bo takie małe, ale rogi konkretne. Przyglądam się uważniej - no fajfus jak nic. W sensie to na pewno nie krowa. I pytanie - jak zachowuje się byk jak widzi motocykl który chce wjechać mniej więcej w stado bądź co bądź jego krów? Sprawdzimy organoleptycznie. Jak coś to dzida i zobaczymy kto szybszy (przez myśl mi przeszło tylko że Lamborghini nie bez powodu ma chyba byka w logo). To ja długa i... nic. Krowy spieprzyły na boki, a byk ma zarówno mnie jak i chłopaków centralnie w poważaniu. I dobrze. Wróciliśmy do przełęczy i zjechaliśmy przeciwną szutrówką w kierunku wzniesień otaczających dolinę od wschodu. Jechało się naprawdę piknie, chociaż teren, przynajmniej jak dla mnie, był już troszkę trudniejszy. Podjazdy z luźnymi kamieniami powodowały że miałem miejscami trochę luźno w gaciach ale generalnie frajda była i chyba o to chodzi. Mądrzejszy o nauki z dnia poprzedniego - "po ch... hamujesz przodem na zjazdach??!!??", zacząłem wykorzystywać spowalniacz tylni albo po prostu silnik co jak się okazało bardzo wiele ułatwiło. Nie śmiejcie się - dla mnie Maramuresz to nauka nauka i jeszcze raz nauka. Droga zaczęła się wić ku dołowi, ostatni przejazd przez las - po drodze spotkanie chłopaków z grupy lekkiej którzy jak się okazało wybrali tą samą trasę tylko w drugą stronę. Po drodze również stadko owiec które musieliśmy zaliczyć, w sensie przecisnąć się obok. Uroczo. Dojechaliśmy na dół i wtedy... awarii ciąg dalszy - Śluzie padła pompa paliwa. Chłopak sobie radzi to ja sobie przeleję wodę z butelki do camelbaga. Wtedy to też okazało się że mój pomysł żeby na wyprawę zamontować sobie na na miejscu pasażera komin nie był pomysłem który powtórze. Tani oxford poległ i wyrzygał zawartość (część zawartości) mojej torby gdzieś po drodze. No nic. Szybkie przepakowanie i można lecieć dalej. A dalej szutrówka-asfalt-płyty-kijowyasfalt-szutrówkazestrumyczkiemwzdłóż,żwir prosto do kamieniołomu. Serpentynami w górę wyżej i wyżej. Widoki jak z madmaxa - postapokaliptyczna pozostałość po całkiem sporym, w zasadzie ogromnym, kamieniołomie. Stromo jak diabli (w zasadzie urwiskowo) a pogoda zaczyna się pogarszać. Dotarliśmy tak wysoko jak mogliśmy, Mateusz na czuja postanowił zawalczyć z kolejnym podjazdem ale utknął po kilkudziesięciu metrach. Nie miało to większego sensu na klockach. Sesja zdjęciowa, fajeczek i spadamy. No i rozkmina - a może być tam zanocować jutro? Budynki pozostałości po kamieniołomie robiły piorunujace wrażenie. Sam beton bez szyb czy czegokolwiek i resztki urządzeń do wyrąbu skał. Byłoby na pewno ciekawie ale zapewnie byłoby również zajebiście zimno. Ponieważ zaczynało padać trzeba było rozpocząć kolejny etap walki o życie, a dla pozostałych chłopaków po prostu zrobić zjazd. W tym miejscu jakoś tak się rozdzieliliśmy że chłopaki wyrwali do przodu a mi się zostało z Tomkiem z tyłu. Na domiar złego przy wjeździe na asfalt porąbałem kierunku i pociągnąłem Tomka za sobą w przeciwną stronę niż zamierzaliśmy jechać - a zbieraliśmy się na żarełko do Borsy. Nadrobiliśmy kilka kilometrów ale w deszczu finalnie dogoniliśmy chłopaków którzy rozsiedli się w tej samej knajpie w której byliśmy dnia poprzedniego. Obiadek, fajeczek i krótka piłka - co dalej, bo nie ma pogody. No jak to co dalej - wbijamy na kemping do chłopaków, zostawiamy bambetle i dekujemy się do jutra. Zadekowanie się do jutra w praktyce zostało przemianowane - zostajemy do końca, ale to wyszło w praktyce. |
Nad tym samym jeziorkiem te same byczki najwidoczniej spotkałem. Zostawiłem landrynę opodal, wszak "krówki" niewinne i błogość popasu naruszyć nie nada. Przeszlismy, podziwialiśmy ale aby wrócić - byczki trza było borówkami omijać. Pieszo robi większe wrażenie ;)
|
16 Załącznik(ów)
Nadrabiam fotami:
Załącznik 48745 Ścieżka nad jezioro. Zaczynała się już coraz bardziej piesza, ale nie żeby nieprzejezdna.... Załącznik 48746 ... tym bardziej nie wiem po co udałem się w poszukiwanie lepszej drogi. Załącznik 48747 Ale reakcja tych co zostali - bezcenna. Popatrzcie na ich miny: "Łaaaaaał, jak ten Śluza zajebiście jeździ" :D hehe, się wie Załącznik 48748 Afryki nie dadzą rady? Załącznik 48749 Widoczki nas rozpieszczały... Załącznik 48750 Mateusz strasznie się cieszył... Załącznik 48751 Chłopcy zrzucili spocone odzienie. Co poniektórzy nawet zyskali bez spodni motocyklowych... Załącznik 48754 Miejsce cudowne... Załącznik 48755 Załącznik 48756 To krzyż na połoninach na szlaku z Prislopu do Borsy. Załącznik 48757 Ktoś jeszcze chce pomarudzić na temat moich tracków? Załącznik 48759 Zamknięta kopalnia siarki Załącznik 48758 Krzyczę, wołam, chodźcie, tu jest fajnie. "Nie, boimy się". Oczywiście żartuję. Robimy odwrót do Borsy Załącznik 48752 Po drodze padła mi pompa. Uwielbiam jak oni wszyscy mi pomagają :) Krzysiek coś próbował, aczkolwiek śmiesznie mu to wychodziło Załącznik 48753 Nasza cabana w Borsie. Nie myślcie, że to jakiś full wypas. Zimą jest w nich naprawdę zimno :oldman: Załącznik 48760 .. a towarzystwo za ścianą było drętwe. Sawy się nawet dziwił czemu nie ma okna u niego w pokoju. Jakiś ich lokalny zwyczaj, że chowają swoich bliskich na własnych posesjach. Trochę ciężko potem taką nieruchomość sprzedać... |
Świetne widoki nad tym jeziorkiem, muszę tam trafić :)
|
I ja poprosze o namiary na jeziorko i wskazówki dojazdu ;-)
Edit Jeziorko odnalezione, tylko są dwa i na złosc oba z cypelkiem ;-) bardzo duze na południe od Borsy i mniejsze na południowy-wschód, które to bedzie? :-) |
patrz z przełęczy Prislop na południe
47°34'22.47"N 24°48'48.72"E |
Kiedy ciąg dalszy? :Thumbs_Up:
|
No właśnie, kiedy ?
Wczoraj cały dzień tytuł tej relacji chodził mi po głowie :D Jedziesz dalej! |
Sinior, najs relacjetta, ale dlaczego przerwanescu w ciekawescu momentului?
|
SPoko, będzie relacja, film, książka. PO prostu ... praca...
|
A wizyty w zakładach pracy?;)
|
a miało być tak pięknie... wywiady, autografy...
|
Biografie, scenopisy, audiencje i spotkania autorskie.
Mamy też mieć epizod w Grze o Tron. |
a to nie macie tego w Warszawie?
W Białymstoku jeżdżę po akademiach na moją cześć, jakiś musical o mnie piszą w filharmonii, jakiś hodowca chce tulipana nazwać Śluza. Także trochę się dziwię... |
sorry, taki mamy klimat... :mur:
|
tymczasem w Radomiu.... ;)
|
Jak Farcau zdobywaliśmy... - by Śluza
Evvil skończył na tym, że przyjeżdżamy do Borsy, czyli mamy wtorek, 27 maja.
Na kolejne dwa dni podzielimy się, z grubsza na tych co mają kaca i na tych co mają mniejszego kaca. A ponieważ nie chcę zakładać nowego wątku, zdam tutaj krótką relację ze środy i czwartku – a było ciekawie. Ale tytułem wstępu… Zakwaterowaliśmy się w Borsie. Za przyzwoitą cenę, 30 lei za dobę, dostaliśmy przytulne i czyste pokoje w cabanie – tj szopie zbitej z desek, przystosowanej do przyjęcia turystów. W cabanie były 3 pokoje po dwa miejsca, a nas siedmiu, więc jednemu musiał przypaść przykry obowiązek spania jak ostatni lamer w pięknym pokoju z łazienką w pensjonacie. Padło na Krzyśka, prosił, żeby nikomu o tym nie mówić. My mieliśmy adventure – do łazienki ok. 10 metrów przez podwórko, pokoje bez okien, na podłodze linoleum. Jeszcze dostaję dreszczy na to wspomnienie… Ale perspektywa ciepłego prysznica….. Tomek poleciał pierwszy, zdążył się namydlić, ale wtedy podgrzewacz gazowy wody odmówił posłuszeństwa. Nie spłukał się w zimnej, gdzie tam, czekał namydlony na ciepłą wodę. Tak, a jeszcze dwa dni wcześniej mył się w strumieniu… Na szczęście właściciel pensjonatu reagował szybko na nasze skargi :) Po toalecie zasiedliśmy do śliwowicy od pasterzy. Była wyborna, nawet zapijać nie trzeba było. Ale my stawialiśmy sobie poprzeczkę wyżej, więc zaczęliśmy śliwowicą zapijać piwo… :chleje: W tym czasie zaplanowaliśmy dzień następny: skoro mamy track Louisa na Farcau to musimy z niego skorzystać. Plan prosty. Mamy bazę, zostawiamy bambetle i jedziemy na „lekko”. Z Borsy musieliśmy się dostać do Repedea, asfaltem około 50 km. Coś mi się zamaniło, że ustalałem track z Borsy do Repedea, który poprowadzi nas szutrami. Jak bardzo się myliłem… Potem poszliśmy na kolację. To już chyba tak 21-sza była? W znalezieniu miejsca na posiłek z zapałem zaangażowała się żona gospodarza, Leduszka. Przeciągnęła nas po Borsie, ona samochodem, my na nóżkach, aż w końcu trafiliśmy do Tuborga, gdzie pizza jest po prostu zarąbista. Nazwy Cippola, Bomba, Regina, Quatro Fromaggi będą nieodłącznie kojarzyły mi się z Maramuresz. Leduszka z córką posiedziała z nami trochę i m.in. opowiedziała historię swojej miłości. Otóż jej mąż pochodzi z Belgii (lub Holandii) i wiele lat temu podczas pobytu w Rumunii zakochał się w pięknej młodej kelnerce, Leduszce właśnie, dla której porzucił swoje dostatnie życie na bogatym zachodzie, przybył do Borsy i pojął ją za żonę. I tak siedzieliśmy i konwersowaliśmy sobie po angielsku. Nasz angielski z upływem czasu (i piwa, albo nawet wódki, bo nie wszystko chyba pamiętam) stawał się niezwykle płynny, w pewnym momencie byliśmy nawet w stanie rozumieć i interpretować poezję angielską… Leduszka z córką już dawno pojechały, my ciągle zażarcie dyskutujemy i nagle ktoś zwrócił uwagę, że Wojtek tłumacząc coś Mateuszowi ma problem z doborem właściwych słów: „You understand…yyyyyyy……. because…. yyyyyy......” Olśnienie, o k..rwa, on ciągle jeszcze mówi po angielsku… Czas już na nas panowie … jutro jedziemy na Farcau |
Dobre :-)
|
Tom moze teraz ja troche pociągnę ze swojej perspektywy. Kolejny dzien, ranek szybkie sniadanie, bambetle zostają a my na Farkau :) pełnia szczęścia. Najpierw asfaltem czyli nudy na pudy lecz w końcu z wioski uderzamy w off. Prowadzi Śluza - tracki ma wiec spoko. Moze inaczej - spoko by było gdybyśmy sie ich trzymali ;) ale gdzie tam za łatwo byc nie moze.. Skręt w lewo w podjazd a raczej gore kamieni - Hmm ściskając zwieracze myśle bedzie wesoło skoro juz trojka mieli w miejscu :)
Pytamy Śluze tedy a ten " nie no track prowadzi obok ale chciałem troche urozmaicić" urozmaicenia wygladaly tak ze zbaczaliśmy z tracku jechali kilkadziesiąt metrów gdzie co rusz to ktoś kładł motor i po pewnym czasie była zawrotna. Dodać tutaj należy że dzien ten ochrzcić mozna dniem paciaków Śluzy. Normalnie przejechawszy długie podjazdy kamieniste stoimy sobie na łące jaranie, picie - mamy ruszać a tu paciak - kto? - Śluza. Wstajemy pomagamy. Jedziemy dalej znowu bęc kto tym razem... ? No jak to kto przecież to jego dzien :) A propos podjazdów kamieniatych - wymiękłem jak po pokonaniu zajebistego podjazdu juz na końcówce mocy zobaczyłem Wojtka jadącego sobie na siedząco na pełnym luzie - mozna powiedzieć góral pełną gębą - góry ma we krwi.. Nieraz co prawda zamiesza angielskim... ;) Wystyrmawszy sie powyżej lini lasu zaczęła sie wspaniała jazda, wąskie dróżki, owce, poloniny przed nami i gory, coraz wyższe gory. Gdzies tam z tyłu głowy kołatała jedynie myśl kuźwa przecież trzeba bedzie tez tędy wrócić a to juz na bajkę nie zakrawa. Ale co tam póki do góry frajda na całego. Wyjeżdżamy za niewielkie wzgórze a za nim piękny, dluuuugi, prostu jak strzała podjazd - trochę ziemi z gliną, wydaje sie przejezdy i problemu nie sprawi.. Hmmm.. Sprawił... Położyliśmy wie w większości nie licząc Wojtka i Krzycha. Jadąc w połowie czując uśluzgi myśle łąką będzie łatwiej- trawersując. Więc targam po skosie widząc kątem oka z gory schodzacego Wojtka cos usilnie machajacego rękoma. Co on tam macha, Hmm.. ?? Zrozumiałem jak juz leżałam na ziemi. Polonina pocięta była wyżłobieniami wąskimi na głębokość połowy koła ktore skutecznie pozbawiamy równowagi. Jadąc nie było ich widać w kępie traw- było sie trzymać szlaku, oj głupi tos wymodził... Koniec końców wyskrobalismy sie wszyscy na górę a tam... Tam to dopiero objawił sie podjazd i gory w całej okazalości. I oczywiscie rozterki grupy... - dalej nie jedziemy. - no jak to, drzemy dalej tam w oddali na tej nazwijmy to ledwo widocznej półce będzie sie mozna zatrzymać. (Skoro jakies konie tam stoją... ) I tak generalnie na przemian poczuliśmy szacun i pokorę przed górą. I z tą pokorą a może ba przekór niej ruszyliśmy dalej... |
Hahahahah Marcin dzięki za przypomnienie tej konwersacji z Wojtkiem :D moje parsknięcie śmiechem oparło się na monitorze :D
|
Ufff wyjechałem... Kuźwa wyjechałem jak słowo honoru. Macham do reszty w oddali dawać, kolejny.. A Ci nic. Myśle no nieźle mnie ubrali bo zjazdu w dół jakoś nie widzę... Ale ruszyli.. Mateusz targa pod górę, mozna powiedzieć jak na rodeo skacze między koleinami. Już miał go byk powalić ale odkręcił i wyszedł. Jak mu sie to udało tylko on wie bo wszyscy widzieliśmy juz go leżącego w połowie.
Po chwili ruszyli kolejni. To co? Dalej trawersem bo ścieżka juz za stroma zobaczymy "co tam jest". Mozna powiedzieć to hasło jak i wcześniejsze "dalej będzie luźniej" dosyć często nam przyświecało. Zaczęła sie wiec jazda bokiem gory jakąś zanikającą ścieżką na której tylko co jakis czas dało sie wypatrzeć odbite kopyto. Kozic tam chyba nie ma myśle sobie - skoro koń czy byk dał radę to i motor pójdzie. Małe obsunięcie terenu, luźna ziemia - da radę dalej ale przyda sie asekuracja - szkoda by było rozstać się z motorem na jakies 100 metrów w dół, a i wyciągać później.. Dziarsko przeprawilismy sie przez to piekiełko i stanęliśmy przed kolejnym. Piękna polonijna, dluuuga i stroma, wydającą sie na równą - co jak sie pózniej okazało tyle miało z równym wspólnego co izba lordów z izbą wytrzeźwień :) kępy trawy, tzw psiory skutecznie podrzucały motorem na lewo i prawo. Na tym tez stoku Wojtek dał nam piękną lekcję opuszczania czy zawracania motoru na stromym stoku. Otóż wystarczy zgasić motor, wbić bieg i na sprzęgłe delikatnie go opuszczać. Metoda dużo lepsza niż bawienie sie hamulcami. Polonina ta okazała rownież niezłomność charakteru Śluzy - słowo jak się chłop zaparł to w końcu pokonał i na górę wyjechał. Dodam tutaj ze byliśmy juz tak zmęczeni ze będąc u gory kibicowało sie by kazdy wyjechał bo jakiekolwiek zejście w dół i ponoszenie motoru było nieziemską katorgą. Jak Ci ludzie popieprzają po tych górach całymi dniami na nogach. Ale co tam... Słuchajcie: jak juz wystryrmaliśmy sie na górę Farkau stanął przed nami otworem. W końcu zobaczyłem szczyt na ktory sie wybieramy. A teraz to juz bedzie sielanka bo pojedzie sie wierzchołkami połonin. Sielanka... Hmm.. Czterysta metrów przepaści z jednej, czterysta metrów przepaści z drugie, a szerokość ścieżki momentami oscylowała w okolicy 50 cm. Istna sielanka... :) |
Dzień 6 – 28 maja 2014 – jak Farcau zdobywaliśmy
11 Załącznik(ów)
Dzień 6 – 28 maja 2014 – jak Farcau zdobywaliśmy
Phantom wyraźnie zgubiłeś jeden dzień… pamięć ulotna jest :dizzy: Ustaliliśmy poprzedniego wieczoru, że skoro mamy track Louisa na Farcau to musimy z niego skorzystać, ale koniecznie trzeba wstać wcześnie. Niestety nieliczni tylko wstali: ja, Krzysiek, Tomek i Mateusz. Z Borsy mamy się dostać do Repedea szutrami, bo mam track. Taaaaaaa..... szybko się ten track skończył.... wręcz nie zaczął Wyjeżdżamy z Borsa przez Baile Borsa do skrzyżowania szutrówek na przełęczy, które już wczoraj zaliczyliśmy. Tylko wczoraj skręcaliśmy w lewo, ale w prawo wiodła też jakaś fajna dróżka. Na skrzyżowaniu pasterz stoi, więc grzecznie pytam: „Repedea?!”. Kiwa głową, że tak. No to gites, jedziemy. Pytałem ze swoim podlaskim zaśpiewem z mocnym zaakcentowaniem ostatniego A, czyli: Repedea? brzmiało mniej więcej tak: Dobrze jedziem, a?! Potem spotykamy jakąś ciężarówkę z drewnem. Znowu grzecznie: „Repede-a?!”. Macha głową i rękami, że prosto tak, w prawo nie, bo masakra, prosto będzie dobrze. Po paru kilometrach spotykamy ekipę na transalpach, z którymi generalnie mieszkamy pod jednym dachem w Borsie. Skąd oni tu? Oni jadą z Carlibaby, z drugiej strony przełęczy Prislop. My dokąd? My do Repedea, wjeżdżamy na Farcau, zupełnie w inną stronę. Pożegnaliśmy się i dzida. Po drodze jeszcze jednego gościa się pytamy, a on kiwa, że w prawo Carlibaba, a w lewo że nie, że czarna dupa…. To my oczywiście w czarną dupę I tak jeździliśmy wte i wewte i znowu padła mi pompa. Załącznik 48826 Chłopaki każą mi się przełączyć na grawitację, ja proszę o jeszcze jedną szansę dla niej. Czyszczę ją z błotka, uszczelniam silikonem, taśmą itd Ładne okoliczności przyrody, nad strumieniem, naprawiam. Załącznik 48827 Chłopaki czekają, nudzą się, więc zaczęli czytać jakąś tablicę informacyjną. Mateusz nagle się pyta: - A to nie dziury po kulach w tej tablicy? Uhu. Ich ruchy stały się nagle czujniejsze, takie spięte, tygrysie. W gębie guma a czujny jak puma. Ręce trzymają w kieszeniach, ale gotowe jakby do wyciągnięcia z nich rewolweru w mgnieniu oka. Oczy zmrużone rozglądają się po zboczach przenikliwie próbując wypatrzeć przynajmniej jakiś refleks odbity od lunety karabinu snajperskiego… - Gotowe. Jedziemy? – przerwałem ich czujność. Kuźwa, kaski chyba na lewą stronę by ponakładali tak szybko się zwinęli. I pojechaliśmy, ale gówno tam ujechaliśmy, bo znowu pompa zakaprysiła. Chłopaki drugiej szansy nie dali i przeszedłem na grawitację… Już ładnych parę godzin jeździmy tak i nigdzie właściwie nie dojeżdżamy. A to musimy zawrócić bo granica ukraińska, a to jakaś zrywka i ślepa droga. Załącznik 48828 Nie żeby się nam nie podobało, ale to chyba nie do Repedea taka droga.. No to jedźmy już do tej Carlibaby wpisdu. Pojechaliśmy drogą bez historii i w Carlibabie zatrzymaliśmy się na obiad w restauracji przy hotelu. Wracać do Borsy? Nie, bez sensu. Wyjąłem mapę i już wytyczamy trasę. Jest, całkiem fajna do zrobienia. Pojedziemy z Carlibaby drogą nr 17D do wioski Sant, a stamtąd jakieś cudne agrafki pną się w górę. Jemy, płacimy, jedziemy… i wpisdu lądujemy na przełęczy Prislop. Widział ktoś skręt na 17D? Nikt. Z hotelu powinniśmy skręcić w prawo a nie w lewo!!!! Na przełęczy jest naprawdę zimno. No i już późno. Szybka decyzja co robimy? Tomek decyduje się wracać do Borsy. A my widzieliśmy gdzieś na jakimś zakręcie szutrówkę, więc wracamy do niej i nią jedziemy. I znów powtórka z przedpołudnia. Droga kończy się megabłotem, potaplamy się jak ogry, krótki spacerek, aby zobaczyć co dalej, zawracamy i próbujemy inną. Załącznik 48829 Załącznik 48830 Załącznik 48836 Błoto było tak zdradliwe, że w pewnym momencie na wąskiej dróżce moje przednie koło zatrzymało się, tylne je wyprzedziło, obróciłem się o 180 i się zastanawiałem, z której strony właściwie przyjechałem. Ale podnoszę się i walczymy dalej. Determinacji nam nie brakuje, bawimy się taką jazdą. Przed nami kolejny błotnisty podjazd. Krzysiek zgodnie ze swoją taktyką "jedziemy dalej, ale wy przodem" puszcza nas przodem i patrzy kto i jak się wypierniczy, to on wybierze inną drogę :D W końcu zostaliśmy pokonani…. Na drogę deszcz naniósł gęstego błocka, w które zostałem wessany. Załącznik 48831 Załącznik 48832 Nie muszę opisywać jaka to mordęga wyciągnąć motocykl z takiego bagna. Ale też jaka radocha: w błocie po kolana. Ja chociaż mam sucho w butach, bo Mateusz z Krzyśkiem zamiast butów mają jakieś pepegi. Krzysiek wręcz podeszwę powertapem przykleił. Krzysiek ciągnie za lagi, Mateusz pcha, a ja… Ja mam najwięcej do zrobienia- dodaję gaz, puszczam sprzęgło, pcham i jednocześnie wszystko nagrywam. Wspólnymi siłami przeciągamy Afrykę na twardy grunt. Załącznik 48833 Idę zobaczyć co dalej. Ale dalej się nie da jechać, jest stromy podjazd z powalonymi kłodami w poprzek drogi. O matko, ale Krzysiek idzie to zobaczyć, a on zawsze mówi: „Jedziemy dalej” Postał, pocmokał i stwierdził,...... że się nie da. Powietrze ze mnie zeszło, serce wznowiło pracę, uspokoiłem się i zarządziliśmy odwrót do Borsy. Załącznik 48834 Na widoki nie mogliśmy narzekać Załącznik 48835 Te widoki, które chłonąłem z siodła motocykla.... Tego nie da się porównać do górskich pieszych wędrówek. Na motocyklu trasa pokonywana jest szybciej, więc widoki pojawiają się i upychają w głowie w szybszym tempie i odżywają mocno później w trakcie pisania relacji, oglądania zdjęć, odtwarzania filmików. Do tej pory nie mogę się otrząsnąć z Maramureszu... Jutro jedziemy do Repedea asfaltem… Swoją drogą, co oni myśleli jak pytałem „Repedea?!”… Google translator trochę mi rozjaśnił: REPEDE znaczy po rumuńsku SZYBKO. Zatem moje pytanie chyba brzmiało: „Szybko, a?” |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:22. |
Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2025, Jelsoft Enterprises Ltd.